Zapraszam na kolejną odsłonę cyklu ,,Dzień z życia…”. Dziś o swojej codzienności opowiedziała nam Agnieszka Lis – autorka powieści obyczajowych tj. ,,Pozytywka”
i ,,Karuzela”, opowiadań oraz bajeczek dla dzieci. 🙂
07.09.2017 – czwartek
Budzę się o dziewiątej. W domu panuje cisza, mąż już odwiózł nasze skarby do szkoły. Zza kremowych rolet dociera łagodne światło, idealne na pobudkę. Nieśpiesznie podnosząc się z łóżka sprawdzam komórkę. Kilka wiadomości, nic, co mogłoby zepsuć idealny dzień.
Prysznic, ciepła woda łagodnie omywa rozespane jeszcze ciało. Wszystko jest łagodne, mydło, szampon, ręcznik. I miękki domowy strój. A na dole śniadanie, warzywny koktajl, sałatka, gorąca herbata.
Idealnie, wspominałam już.
I tak jest do końca dnia. Mąż jedzie do pracy. Ja siadam do komputera, pisząc z mozołem kilka stron, nie za wiele, w końcu mózg pisarza to nie magazyn, nie można wyjąć z półki zaprogramowanej ilości znaków, należy z szacunkiem odnosić się do swojej głowy. Tak więc robię.
W przewie odbieram młodszego syna ze szkoły, odgrzewam przygotowany wcześniej przez babcię obiad, a potem zostawiam syna z lekcjami, zawoła mnie w razie potrzeby. Nie ma takiej potrzeby, na szczęście. Gdy starszy przyjeżdża autobusem, schemat się powtarza – tyle, że już nie sprzątam ze stołu. Potrafi doskonale poradzić sobie z takimi banałami, jak pozmywanie po obiedzie.
Chłopcy zostają nad lekcjami, a ja piszę, do wieczora, aż do momentu, gdy wraca mąż. A wtedy wszyscy uśmiechnięci, zasiadamy do wspólnie przygotowanej kolacji. I jest tak idealnie.
Niestety, właśnie dzwoni budzik.
TA GODZINA
Szósta dwadzieścia. Dla mnie godzina duchów – bez względu na to, o której bym się położyła jest to dla mnie czas barbarzyński. Wstawanie przed dziewiątą powinno być zabronione ustawowo.
Budzik o tym nie wie. Co gorsza, mój starszy syn jest tego samego zdania co ja. Powinien rześko wstawać przed siódmą i witać mnie słodkim szczebiotem szczęśliwego dziecka. Nic z tego. Ja wstaję o tej godzinie tylko dla niego; tylko po to, aby odwieźć go na zajęcia na ósmą rano. Dla mnie zdecydowanie za rano.
Na szczęście dla mojego męża ta godzina nie jest traumatyczna. Po prostu wstaje i już. Jak on to robi? Przeciąga się, chętnie przeciągnęłabym się razem z nim. Wlokę się jednak do łazienki, gdzie o tej godzinie nawet prysznic nie bardzo jest pomocny. I to słońce, o tej porze ze mnie zwyczajnie kpi!
Prysznic, ręcznik, krem. Namalować twarz, bez tego moja twarz nie istnieje.
Świat pełen jest wyzwań. Ta poranna konstatacja kosztowałaby mnie znacznie mniej o dziewiątej.
Mojego syna też. Nieodrodny syn swojej rodzicielki, mruczy coś w rodzaju „jeszcze pięć minut” i chociaż matka powinna mieć nieprzebrane pokłady czułości i zrozumienia dla swego dziecięcia, ja wiem, że jego pięć minut już za chwileczkę, już za momencik, w świecie zewnętrznym zbliży się niebezpiecznie do godziny. Budzę go więc czule, zaiste, głaszcząc i drapiąc po plecach. W zamian otrzymuję „zostaw mnie” i szarpanie kołdrą. Młodszy syn bez protestu siada na łóżku i czeka na pomoc w ubieraniu. Bezsprzecznie, to dziecko mojego męża, moje chyba nie.
Gdy w końcu zbieram obydwu z łóżek, ubranych, lekko obmytych, starszemu ciągle muszę wyznaczać trasę przemarszu delikatnym szturchaniem w łokieć. Śniadanie jest już gotowe. „Ohydne te parówki!”, „Nie będę tego jadł!” – to stałe deklaracje dookołaśniadaniowe. Trudno nie wyjść z siebie, a jednak udaje mi się to niepoliczalny raz. Pakuję starsze dziecię do samochodu, przypominając po drodze o kurtce, zawiązaniu butów i szkolnym plecaku. Ciągle się jeszcze nie do końca obudził.
Czasem mam wrażenie, że świat mojego syna jest na tyle rozbudowany w inne wymiary, że nie mieszczą się już w nim banalne i nieistotne zjawiska prozatorskie. Od prozy życia. Mam wrażenie, że poezją mojego syna byłoby wyjście w domu z piżamie. Kłopotanie się przyziemnością jest ponad percepcją kilkunastolatka. Kiedy to się stało? Przecież niedawno był dzidziusiem!
To wszystko ułuda. Młody regularnie robi grandę o niewłaściwy fason spodni. Jest poza rzeczywistością wyłącznie wtedy, gdy mu ona nie pasuje.
W samochodzie rozkręca się i opowiada, opowiada, opowiada… Sedno stanowią trudne słowa o niezrozumiałej dla mnie proweniencji. Gry, gry, gry. Pomiędzy nimi jednak pojawia się jakaś niewielka przestrzeń, płaszczyzna o skromnych wymiarach zrozumienia, nieśmiały mój przebłysk świadomości. Jakieś kilka zdań w sprawach innych, szkolnych, mniej istotnych. Dziewczyna, lekcje, nauczyciel. Świat dla mnie ciut bardziej przewidywalny.
Gdy skręcam w niewielką dojazdową uliczkę przed samą maskę wbiega sześciolatka. Dziewczynka po prostu wyszarpuje rękę z dłoni matki i już jest na jezdni. Dopiero skręciłam, samochód toczy się bezwładnie, nie mam problemu z wyhamowaniem, a jednak moje serce chce wylecieć daleko poza świat, w którym matka dziewczynki nawet nie odwraca się w moją stronę. Kilkaset metrów dalej mój starszy syn wysiada, idzie na zajęcia, a ja mam półtorej godziny, mniej, muszę odjąć czas na dojazd, na próbę. Za kilka dni mam grać koncert z zaprzyjaźnioną wiolonczelistką.
Gdy przyjeżdżam do sali prób, panowie hałaśliwie rozkładają krzesła na popołudniową imprezę, fortepian stoi w pudle na korytarzu, a próba jest hasłem nikomu nieznanym. Po całkiem niepotrzebnych dyskusjach w końcu fortepian zostaje wyjęty, mały elektroniczny instrument, ale jednak fortepian. Jeden z panów w międzyczasie poszedł w bliżej nieokreślone „gdzieś”, więc pomagam w wyjmowaniu instrumentu. Łokieć będzie mnie bolał przez najbliższy tydzień, przestanie dopiero przed samym koncertem, chyba ze strachu. Ja wiem, czego się boję, czego się boi łokieć?
Próba się w końcu odbywa, na korytarzu, przy akompaniamencie wciąż rozkładanych krzeseł.
Wracam kurcgalopkiem po syna, który wita mnie standardowym „głodny jestem mama, jedźmy do maka”. A guzik, żadnego plastikowego żarcia. W domu było śniadanie, w szkole jest wykupiony obiad, a w plecaku śniadaniówka z kanapką. Ostatecznie i tak zatrzymuję się przez sklepem popularnej owadziej sieci i kupuję same zdrowe jedzenie – pączka i bułkę z serem. Ot, matczyna konsekwencja. Albo zwyczajna miłość.
NORMALNA GODZINA
Odwożę dzieciaka do szkoły, młodszy rano został obsłużony przez męża. W domu chwila spokoju. To znaczy, po śniadaniu trzeba sprzątnąć, pozmywać. Obrać warzywa na obiad, wyciągnąć z lodówki wszystko, co jest na ów obiad potrzebne. Mąż dziś będzie wcześniej, poda dzieciom obiad, jeśli będzie stał na blacie. Ogarniam, przygotowuję, obieram, kroję, gotuję. A potem okazuje się, że pranie nie rozwieszone. I że jestem głodna. Zrobiła się pierwsza. Rodzina będzie miała obiad, ja zjadam cokolwiek i pędzę, na skrzydłach, lecę, zmierzam – do swojego świata. Dostępnego mi w reglamentowanych ilościach, w godzinach ukradzionych sprawom ważnym, codziennym i teraźniejszym. Mój świat ma bohaterów, których sama tworzę, a którzy potem pokazują mi figę i idą swoją drogą. W ten sposób powstają wszystkie książki, które tak lubię pisać. I piszę je wciąż z nadzieją, że Czytelnicy zechcą je czytać.
Siadam więc i piszę. Mam dzisiaj wyjątkowo dużo czasu. Dwie godziny to luksus, na który rzadko kiedy mnie stać. Najczęściej przed wyjściem do pracy mam godzinę, częściej pół, a czasami dwadzieścia minut. Wtedy też siadam i piszę. Każda ilość znaków jest posunięciem historii do przodu, jest jednym, dwoma, kilkoma krokami w tym właściwym kierunku. Chociaż z tym bywa różnie. Bywa, że przy zczytywaniu okazuje się, że korekta, autokorekta, każe mi wyrzucić akapit, stronę, cały fragment. Trudno. Dopóki nie napiszę, dopóty nie wykreślę. Piszę więc mozolnie, spoglądając cały czas na zegarek. O trzeciej muszę wyjść do pracy. Czasem mi się nie chce, a czasem mi się bardzo nie chce. Lubię jednak i tę pracę, i tę szkołę, i przede wszystkim dzieci, które uczę. Więc spoglądam na zegarek, od czasu do czasu sprawdzając, ile przybyło znaków. Zawsze konstatuje, że są to zdarzenia niesymultaniczne. Czas upływa szybciej niż mnożą się znaki tekście.
ZMĘCZONA GODZINA
W szkole nie mam przerw. Uczniowie wchodzą na lekcje jeden po drugim, zmienia się repertuar, nie zmienia moja pozycja przy instrumencie. Okulary zakładam bądź zsuwam z nosa, w zależności od tego, czy notuje coś w uczniowskim zeszycie, czy pokazuję w nutach. Od dawna już obiecuję sobie, że „muszę się poruszać”. Jednak obietnice składane samemu sobie są mało ważne. Ich złamanie nie grozi żadnymi konsekwencjami. Istotne są te, które składam dzieciom, mężowi, rodzinie, przyjaciołom. Dlatego też nawet nie przyoblekam tych obietnic w adekwatną formę. „Muszę” musi wystarczyć.
Siedzący tryb pracy nie sprzyja zdrowiu, o sylwetce dawno już zapomniałam. Gdy jednak mam na to chwilę, to piszę. Zamiast robić skłony, znowu siedzę.
A gdy wychodzę ze szkoły po siedmiu, ośmiu, dziewięciu lekcjach, nie zawsze już kontaktuję prawidłowo. Czasami, gdy któryś z uczniów zachoruje, odpoczywam nad książką. Rzadko się to zdarza… Niedługa droga powrotna jest chwilą wytchnienia, bo mój mózg po wejściu do domu musi ogarnąć światy równoległe. Garnki w kuchni, porozstawiane na blacie talerze, rozrzucone buty i stos książek, z których należałoby odrobić lekcje, ale nikt nie wie, jakie i z czego. Wykonuję więc wiele ruchów równocześnie. Krzyczę, że „buty!” jednocześnie wkładając naczynia do zmywarki i zgarniając z blatu do szafek niepotrzebne produkty. Trzecią ręką przeglądam zeszyty, chwytając najpierw to, z czego na pewno jest coś zadane. Matma! Zadanie, strona, pisz. Ćwiczenie numer, to z polskiego, w klasie młodszej. Przeczytaj czytankę. Zrób ćwiczenia z historii – powrót do klasy starszej, z równoczesnym płukaniem garnka odskrobanego z przypalenizny. Co masz z plastyki? Przemieszczam się harmonijnie pomiędzy równaniami, dyktandami i figurkami z kasztanów.
Już wiem, że czeka mnie ekstra tour po sklepach. Talerzyki papierowe potrzebne od zaraz. Nie da się namalować dzieł sztuki na zwykłym białym papierze.
Mąż dzieci odebrał, nakarmił, napoił. Lekcji nie dotknął, nie ogarnia tego, jak twierdzi. Wcale mu się nie dziwię, ja też nie ogarniam. To jest po prostu niemożliwe, żeby dać temu radę, więc się absolutnie nad tym nie zastanawiam, tylko po prostu robię.
Gdy plecaki na następny dzień są już spakowane, a chłopcy leżą w łóżkach, mam wrażenie, że największą rozkoszą byłoby paść tu i teraz, bez względu na miejsce. Żadnych miękkich poduszek, kocyków i innych. Po prostu paść na wciąż namalowaną twarz. Wlokę się jednak pod prysznic, który nie pomaga na zmęczenie tak samo jak jego poranna odmiana. Zdejmuję z twarzy makijaż, woda, ręcznik, krem. Łóżko, jednak miękkie i z poduszkami.
I to, bez czego nie da się przetrwać dnia. Książka. Czytana do późna, do jak najpóźniej. Co z tego, że będę jutro niewyspana. Co z tego, że jutro zadzwoni budzik. Jutro będzie następny dzień.
Od szóstej dwadzieścia.
PS. Druga próba wyglądała podobnie. Z tą różnicą, że nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby o niej nie słyszeć. Po prostu nie było w ogóle nikogo.
PS.2. Próba generalna była wesoła. Poza tym, że na jednej scenie równolegle próbowały dwa zespoły muzyków, z muzyką klasyczną i poezją śpiewaną, wszystko było w porządku.
PS.3. Koncert poszedł świetnie. Adrenalina zawsze robi swoje 😉
PS.4. Tak naprawdę jestem szczęśliwa. Bez mojej rodziny nie byłoby to możliwe. To wszystko były żarty. Takie o szóstej dwadzieścia.
Agnieszka Lis – Z wykształcenia pianistka (Akademia Muzyczna im. F. Chopina w Warszawie) oraz dziennikarka (UW). Członek Stowarzyszenia Autorów Polskich oraz Stowarzyszenia Autorów i Wydawców Copyright Polska.
Od wielu lat nauczyciel muzyki (fortepianu).
Napisała cykl piętnastu bajek dla czteroletnich dzieci pod tytułem Alek i Pan Parasol.
Od roku 1991 do 2005 współpracowała stale z miesięcznikiem muzycznym Hi-Fi i Muzyka, pisała także dla innych branżowych czasopism muzycznych (STUDIO, KLASYKA). Współpracuje z biznesowym kwartalnikiem MARKETER +.
W roku 2010 ukazało się jej opowiadanie zatytułowane Płomień cedru w antologii opowiadań Rozkoszne (nagroda w konkursie na najlepsze kobiece opowiadanie erotyczne, ogłoszonym przez wydawnictwo Replika).
W styczniu 2011 wydała pierwszą książkę obyczajową Jutro będzie normalnie.
We wrześniu 2011 ukazała się jej druga powieść obyczajowa Samotność we dwoje.
W 2012 i 2013 współpracowała z portalem poecipolscy.pl, w wyniku czego jej tekst ukazał się w Almanachu Lustra wydanym przez Duży Format. W 2015 roku publikowała w antologii Stowarzyszenia Autorów Polskich Kocha się za nic.
Na poczatku roku 2016 ukazała się jej kolejna powieść Pozytywka, a w styczniu 2017 – Karuzela.
Także na początku roku 2016 jej kolejny tekst ukazał się w antologii Stowarzyszenia Autorów Polskich Ogród tolerancji. W kwietniu 2017 została wydawna kolejna antologia z jej tekstem – Wolność.
W czerwcu 2017 jej bajka Rower dla wszystkich ukazała się w książce charytatywnej ,,Gwiezdne marzenia” – zbiorze 30 bajek i wierszy. Latem 2017 ukazała się kolejna antologia z jej tekstem Metafory współczesności.
Zapraszam na fan page autorki TUTAJ
Grupa zrzeszająca miłośników pióra Agnieszki Lis KLIK
Odwiedź stronę autorki KLIK
Zapraszam na FB ,,Miłość do czytania”
(kliknij poniżej)
Zapraszam na IG ,,Miłość do czytania”
(kliknij poniżej)